Nowy szpital, stare problemy
Wszystko dziś kręci się wokół COVIT-19. Czasem wydaje mi się, że wszystkie inne choroby zniknęły i pozostał tylko ten mały groźny wirus. Szkoda, że tak nie jest. Pandemia i wszechobecne zagrożenie wirusem nie ułatwia leczenia, a już leczenia onkologicznego w szczególności. Dziś, by dostać się do szpitala, przejść trzeba przez kolejne zapory.
Pierwsza to wypełnienie ankiety i mierzenie temperatury jeszcze przed wejściem do środka. Są to zazwyczaj prowizoryczne baraki czy kontenery obsługiwane przez terytorialsów, by odciążyć goniącą ostatkiem sił służbę zdrowia. Jeśli nie odpadliśmy na tym etapie, wchodzimy do upragnionego środka. Tu obowiązkowa dezynfekcja rąk i przejście do rejestracji. Obowiązuje zakaz wchodzenia osób towarzyszących, więc ci bardziej nieporadni gubią się w elektronicznych ułatwieniach. Przyciśnij guzik, weź numerek, czekaj na wyświetlenie w rejestracji, wyszukaj odpowiednie okienko, znajdź gabinet… szokuje obojętność obsługi schowanej za szybami z pleksy. Współczuję osobom starszym, niedosłyszącym…współczuję sobie. Przed gabinetem lekarskim obowiązuje wprawdzie zachowanie dystansu, ale ilość czekających znacznie przekracza ilość wyznaczonych miejsc siedzących. Każdy i tak siada obok siebie, bo innej możliwości po prostu nie ma. Z głośnika nad głowami obecnych unosi się uspokajający głos dyrektora szpitala przypominający o zasadach bezpieczeństwa. Pobożne życzenie. Po czwartej linii leczenia i prawie czteroletnim zatruwaniu chemią organizmu refleks już nie ten, wzrok i słuch nie ten. Maseczki wcale nie ułatwiają zadania. Głos stłumiony maseczką z trudem dociera do uszu. Jestem na drugiej już wizycie w tym nowym szpitalu. Trafiłam tu za moim hematologiem, który przeniósł się tu z innej kliniki. Wszystko jest tu nowe, do wszystkiego znów muszę się przyzwyczajać, wszystko od nowa poznawać. Jeszcze jedno utrudnienie. Gabinet jest wąski jak przysłowiowa kiszka i umeblowany jakoś tak dziwnie, że lekarz siedzi do mnie bokiem, mając przed sobą ekran komputera z moimi wynikami badań. Siłą rzeczy doktor patrzy w ekran i mówi do ekranu, a ja z szumami w uszach siedzę jak na tureckim kazaniu. On zamaskowany, ja także, nie patrzymy sobie w oczy. Jak tu się porozumieć? Jak żartem rozładować napiętą sytuację, kiedy nic nie słychać i nic nie widać. A przecież mimika to bardzo istotny element konwersacji. Ironii nie wychwycisz, choćby nie wiem co.
– Może tak zrobiłabym sobie przerwę ?- usiłuję skłonić lekarza do odczekania kilku tygodni zanim rozpocznę kolejną linię leczenia.
– Jasne, jasne – przytakuje on, a ja nie wiem, czy mówi poważnie, czy ironizuje. Uśmiech wiele by mi powiedział, ale w tej sytuacji… szkoda gadać!
Mimo wszystko wyszłam z gabinetu szczęśliwa, bo święta mam spokojne i (co najważniejsze) niezatrute chemią. Udało mi się też na miejscu przepłukać port, czyli moje schowane pod skórą połączenie z żyłą główną. To urządzenie spędza mi ostatnio sen z powiek. Trudno jest bowiem znaleźć pielęgniarkę, która potrafi i chce to zrobić, choć ja naprawdę nie widzę w tym nic trudnego. W desperacji zamierzałam już zrobić to sama, ale przed lustrem nie jest to łatwe. Tym razem mi się udało. Lekarz polecił mi łykać witaminę B, ale przez tę nieszczęsną maseczkę ni diabła nie wiem jaką, a przecież jest tego sporo. Trochę głupio mi było ciągle prosić o powtórzenie tego, co mówi i teraz mam dylemat. Myślę jednak, że nic się nie stanie, jeśli do następnej wizyty daruję sobie tę witaminę. Dzięki świątecznemu obżarstwu jakaś jej część trafi przecież do mojego organizmu, czego sobie i wszystkim chorym i zdrowym życzę. Wesołych świąt!
Leave a Reply