Ach to życie!

Ach to życie!

Mam wyrzuty sumienia, bo ostatnio zaniedbałam mój blog. Kiedy tylko lekarz potwierdził moją dobrą kondycję i wyznaczył kolejne konsultacje dopiero za trzy miesiące, poczułam się wolna. Wolność w moim przypadku oznacza zajmowanie się wszystkim oprócz mojego stanu zdrowia. Klasyczny przykład wyparcia. Trzy miesiące bez myślenia o chorobie.

W tym czasie wiele się działo. Na świat przyszedł nasz kolejny wnuczek. Prawie cztery kilogramy szczęścia! To już czwarty maluszek, którym obdarowały nas nasze dzieci. Jak w takich okolicznościach miałam siadać do komputera, w dodatku analizować stan mojego zdrowia? Wszystko skupiło się na narodzinach. To oczekiwanie, poród i wreszcie powrót do domu zupełnie zawładnęły naszym życiem. Maluszek jest okazem zdrowia, w dodatku jak jego starsza siostrzyczka, mało wymagającym. Wystarczy, że ma pełny brzuszek i suchą pieluszkę, by nikomu nie zawracać głowy swoim istnieniem. Pełnia szczęścia!

Natura górą

W przyrodzie też poważne zmiany. Po fali upałów nadeszły tak oczekiwane deszcze. Wszystko chłonęło tę wilgoć. Podniosły się przywiędłe rośliny, ożywiły barwy kwiatów, nawet ludzie są jakby żwawsi (choć może to tylko złudzenie, bo w czasie wakacji niektórzy oczekują słońca). Ślimaki wypełzły z ukrycia i trzeba bardzo uważać, by niechcący je nie rozdeptać. Nie wiem, skąd ich aż tyle, ale zawsze po deszczu wchodzą na schody i ścianę budynku. Wynosiłam je już wielokrotnie do pobliskiego lasu, ale te, które pozostały szybko się mnożą i wcale nie widać, by było ich mniej. Nie przeszkadzają mi, bo nie robią szkody w ogródku. To takie małe winniczki z własnym domkiem na grzbiecie, które pokazują się tylko po deszczu. Traktujemy je, jak sąsiadów i żyjemy z nimi w pełnej zgodzie.

Zła pogoda nie wpływa na moje codzienne spacery. To moja stała w rozkładzie dnia. Choćby się waliło czy paliło na spacer wychodzę zawsze. Oczywiście towarzyszy mi pies, mój główny motywator ( jest takie słowo?). Ostatnio ulewa złapała nas na trasie. Na szczęście wzięłam parasolkę i ta uratowała nam życie. Przykucnęłam przy płocie ogradzającym kukurydzę, zakryłam plecy plastikowym workiem przyniesionym jakby specjalnie dla nas przez wiatr. Mój pies wczołgał mi się pod nogi i tak przetrwaliśmy najgorsze. Musieliśmy stanowić ciekawy obrazek, choć nie sądzę, by w taką ulewę ktoś nam się specjalnie przyglądał. Zmoknięci lecz zadowoleni wróciliśmy do domu.

Czas nadal mknie. Kończy mi się trzymiesięczna wolność. Już oddałam krew na rutynowe badania i za dziesięć dni okaże się, co dalej ze mną i moim szpiczakiem. Trzymajcie kciuki. Dam znać.

Leave a Reply