Gadu gadu gadu

W 2017 roku w prezencie na gwiazdkę dostałam diagnozę. Szpiczak. Nie chcę wspominać emocji, jakie towarzyszyły nam w związku z tym, jak nam się zdawało, wyrokiem śmierci. Piszę nam, bo cała rodzina bardzo to przeżyła. Jesteśmy zgraną paczką i wszystko, co dotyczy jednego, dotyczy też pozostałych. Paraliżujący strach, ból i rozpacz dosłownie utrudniały normalne funkcjonowanie.
Potem leczenie. Cztery linie w ciągu czterech lat. Mój szpiczak, oprócz tego że plazmocytowy i mnogi okazał się też oporny. Tempo wyczerpywania kolejnych terapii było zatrważające. Zaczęłam się obawiać, że jak tak dalej pójdzie, nie będą mieli mnie czym leczyć. I nagle stał się cud. Kiedy zamierzano wprowadzić kolejną piątą już linię, mój organizm zastrajkował. Powiedział: ”Dość!, „Basta! Nie będziecie mnie truć i zabijać chemią! Dam sobie radę sam.” Jak powiedział, tak zrobił. Od dwóch lat samouleczania, wzmacnianego D-L Methadonem, korzeniem mniszka i curcuminą radzi sobie świetnie. Białko systematycznie spada, a ja cieszę się życiem. Lekarz nie wierzył własnym oczom, gdy analizował wyniki moich badań. Na konsultacji kolejny raz odprawia mnie z kwitkiem, życząc zdrowia i wyznaczając kolejną wizytę za trzy miesiące. Jestem pod stałą obserwacją, by natychmiast zareagować, gdyby coś złego się działo. A ja ciągle nie mogę uwierzyć, że to prawda.
Cieszę się każdą chwilą. Wiem, że to brzmi jak banał, ale tak właśnie robię. Mam dużo wolnego czasu, więc moje codzienne spacery z psem zawsze się przedłużają, bo nagle zobaczyłam, że świat jest naprawdę piękny. Fotografuję go z zapałem i entuzjazmem zawodowca. Dostrzegam drobiazgi, jak snującego pajęczynę pająka czy motyla odurzonego zapachem budlei. Sfotografowałam ostatni we Włodawie sejmik bocianów i ich gromadny odlot do sobie tylko znanych miejsc. Wczoraj dojrzałam jednego osobnika, który prawdopodobnie słaby zdecydował się na pozostanie u nas na zimę. Będę go obserwować, czy radzi sobie w zmieniających się warunkach. Nie znam zwyczajów tych ptaków. Może i on zdecyduje się odlecieć?
Lato mija
Pola pustoszeją. Znikają kolejno uprawy zbóż pożerane przez snujące kombajny, a pojawiają się kształtne kostki lub bele ubitej słomy. Nie widać już tradycyjnie żniwujących ludzi. Ich miejsce zajęły luksusowe maszyny. A pamiętam jak dziś, gdy razem z mamą o świcie z rosą wyruszałyśmy podbierać koszone przez ojca kłosy i wiązać je w drapiące nagie ręce snopki. Trzeba było kosą obkosić zboże od między, by mogły tam wejść kosiarki konne. Nie do pomyślenia było stratowanie kołami cennego zboża. Ach to były czasy. Ręczne przerzucanie siana na łące, by ładnie wyschło i można je było suche złożyć w stodole bez ryzyka samozapłonu. Wspólne z sąsiadami wykopki zakończone ogniskiem i pieczeniem ziemniaków. Gospodarza trzeba było przeciągnąć za nogi po świeżym kartoflisku, by na drugi rok także był urodzaj. Teraz widzę, ile w tym wszystkim było romantyzmu, bo wtedy czułam tylko ból pleców, pieczenie podrapanej spoconej skóry i duszący pył z suchego siana czy plew podczas młocki. Trochę żal tej wspólnej pracy, która wprawdzie wyczerpywała, ale jednocześnie jednoczyła ludzi w rodzinach, sąsiedztwie i wsiach. Urok minionego czasu.
Ot zebrało mi się na wspominki.
Leave a Reply